,,Nie ma takiego miejsca na ziemi, w którym człowiek mógłby uciec od świata."
Mikołaj Gogol
Moja długa peleryna znowu zahaczyła o drzwi. Było jeszcze ciemno a zamek pogrążony był we śnie. Mimo to przemykałam bezszelestnie tajnymi przejściami. Poprawiłam torbę na ramieniu.Schodząc spiralnymi schodami ukrytymi za jednym z regałów na książki zaplotłam włosy w warkocz.Wkroczyłam do kuchni, która na szczęście była pusta.Weszłam do spiżarni i zaczęłam zgarniać jedzenie do torby.Wzięłam tylko to co najpotrzebniejsze, czyli to czego nie upoluję lub nie zbiorę w lesie.Złapałam jeszcze bułkę z serem w zęby i wymknęłam się z zamku najkrótszą drogą - szybem kuchennym.
Gdy stanęłam w drzwiach, zimne listopadowe powietrze owiało mi twarz, nieprzyjemnie szczypiąc w nos.Ignorując zimno,przerzuciłam łuk i kołczan przez drugie ramię. Wyjęłam z kieszeni telefon,włączyłam muzykę i włożyłam słuchawki do uszu.W rytm Fuck U- Archive poszłam do Stada. Zawsze denerwowała mnie odległość dzieląca mnie od koni i od dłuższego czasu planowałam przenieść się do małej posiadłości w przy stajniach. Ale dziś cieszył mnie ten spacer. Z przyjemnością patrzyłam na gęstą mgłę, która spowiła pastwiska.W stajni najpierw przeszłam przez siodlarnie, wzięłam dwie ciepłe derki, wygodne siodło z dodatkowymi sakwami po bokach. Spokojnie szłam pośród końskich łbów. Zatrzymałam się dopiero przy ostatnim boksie w stajni dla ogierów.
- Witaj Kruszynko - pogłaskałam wielki czarny łeb, który się nachylił i zaczął mnie wąchać.
Otworzyłam boks na oścież i zaczęłam czyścić ogromne zwierzę, które stało posłusznie. Po około trzech piosenkach czarna jak noc sierść Blackburn'a lśniła swoim bladoszarym blaskiem. Osiodłałam ogiera i upakowałam wszystkie rzeczy w sakwach. Właśnie mocowałam kołczan gdy za plecami usłyszałam:
- Wybierasz się gdzieś siostro?
- Tak, Is - powiedziałam nie odwracając się do swojej bliźniaczki.Podciągnęłam popręg. - Wiesz że nie mogę tu zostać, nie teraz.
- Myślisz, że mi się ta cała sytuacja podoba ?
- Na pewno bardziej niż mi .
- Przestań ! - krzyknęła.Nigdy tego nie robiła. Odwróciłam się. Stała przede mną w białej koszuli nocnej i szlafroku. Jej ciemne włosy spływały po ramionach. Oczy miała mokre od łez.
- Co mam przestać ? Nie zamierzam tu czekać aż ten bękart się tu pojawi. Aż wyprawią bal na jej cześć. Aż wszczepi się w naszą rodzinę jak rak, który wyniszczył naszą matkę.
- Nie mów tak..
- Ale ja mówię prawdę ! Nie rozumiesz? Jak tylko ta cała Wiktoria się tu pojawi to nic nie będzie takie samo. Ona tu nie pasuje.
- Wiesz, że nie o to mi chodzi. Nie możesz tak znikać w lesie, uciekać przed czymś. Musisz się z tym zmierzyć, a my ci w tym pomożemy. To dla nas tak samo trudne.
- Tylko, że ja nie mam zamiaru się z tym zmierzać. Nie chcę- odwróciłam się i zaczęłam mocować łuk do siodła.
- Tak jak z twoim małżeństwem ? - zapytała i dobrze wiedziała, że trafiła w mój najsłabszy punkt.- Ile ci czasu zostało do twoich szesnastych urodzin ?
Skamieniałam. Poczułam jak moje serce zaczęło się szamotać jak ptak uwięziony w klatce. Zrobiło mi się duszno. Małżeństwo- jak ona mogła to teraz wywlec.
- Nie uciekniesz przed tym, nie ważne jak daleko pogalopujesz, na jak długo znikniesz w puszczy.
-Wiem - powiedziałam drżącym głosem. Odwróciłam się i popędziłam w ramiona siostry. Pociągnęłam nosem.- Obiecaj mi coś -zażądałam- Nikomu nie powiesz, gdzie jestem, a przede wszystkim ojcu. Przysięgnij, przysięgnij na honor Issabelli Hochberg.
- Przysięgam - uścisnęła moje wyciągnięte ramię w znaku pieczęci.
Wskoczyłam na Blackburn'a.Ogier od razu zarżał i zaczął grzebać w miejscu.
- Wiesz co robisz ? -zapytała Is trzymając konia za uzdę.
- Śmiesz wątpić ? - odpowiedziałam ironicznie z wyzywającym uśmieszkiem na twarzy.
- Nigdy - zrewanżowała mi się tym samym.
- Pozdrów Julię i tą nową - powiedziałam i dołożyłam łydki. Zwierzę popędziło pełnym galopem przez stajnie. Siostra coś krzyczała, ale nie słyszałam nic przez tętent kopyt na brukowanej posadzce. Gdy opuściliśmy Stado ponagliłam konia do jeszcze szybszego pędu.
Chełpliwie wciągałam do płuc zimne powietrze i zapach otaczającej mnie zieleni.Byłam w domu. Zwolniłam bo dojechaliśmy do strumienia. Pozwoliłam koniowi zaspokoić pragnienie a sama stanęłam w siodle i sięgnęłam po owoce do rosnącej nade mną dzikiej jabłoni. Tylko tej jabłka był tak kwaśne i twarde. Gryząc jedno schowałam tuzin do tobołka na żywność.
Postanowiłam przez około godziny iść strumieniem w celu zmylenia ewentualnej pogoni. Ryzyko było bardzo małe. Wszyscy dobrze wiedzieli,że nic mi nie będzie.Bardziej bałam się, że któraś z sióstr będzie mnie próbowała znaleźć i sama wpadnie w kłopoty.
Był wczesny jesienny poranek. Listopadowy las dopiero budził się do życia. Szum strumienia dopełniał wiatr tarmoszący pozbawione liści drzewa. Wszystkie odlatujące ptaki już zniknęły i żadne ćwierkanie nie zakłócało spokoju przygotowującej się do zimy puszczy.
Wyszliśmy ze strumienia i ponownie popędziłam konia pełnym cwałem. Tą ścieżkę znałam tylko ja i ojciec, ale wątpię by on pamiętał dokąd prowadzi. Z końskich nozdrzy wydobywały się strumienie pary tak dobrze widoczne na zimnym, czystym powietrzu. Zwolniłam do galopu by pokonać szeroki i płytki bród strumienia, który kilka kilometrów dalej łączy się z innymi w rwącą i bystrą rzekę. Mimo moich usilnych starań i tak zostałam ochlapana lodowatą wodą i miałam wrażenie, że Blackburn specjalnie ochoczo przebierał kopytami w najgłębszym miejscu strumienia. Nie wiem czy taki miał być efekt ale na mojej lekko czerwonej od zimna twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Dobrze się spisałeś - powiedziałam głaszcząc go po szyi i oddając mu długie wodze. Ogier od razu opuścił niżej łeb i zaczął parskać. - To już niedaleko. Tam to dopiero najesz się jabłek.
I nie myliłam się. Naszym oczom ukazała się stara jabłoń i mała chatka.
Może i kiedyś ktoś ty mieszkał,ale gdy z ojcem byliśmy tu pierwszy raz o mało co nie zawalił się na mnie dach. Po kilku miesiącach wspólnej pracy w sekrecie przed wszystkimi przebudowaliśmy chatę. Mieliśmy pokazać to miejsce mamie i siostrom, ale nie zdążyliśmy bo królowa zachorowała i ani w czasie leczenia ani po jej śmierci nikt nie sposobił się by wspomnieć o tym miejscu.
Zeskoczyłam z konia, ściągnęłam mu siodło z sakwami i ogłowie. Zwierzę otrzepało się, parsknęło i pokłusowało w stronę jabłoni gdzie pozostały ostanie już w tym roku jabłka. Weszłam do środka. Powiesiłam siodło na drewnianym płotku odgradzającym małą zagrodę dla konia od reszty. Rozpaliłam ogień w kominku i przez chwilę rozgrzewałam przemarznięte dłonie. Rozejrzałam się po izdebce. Nic się nie zmieniło.
Te same sosnowe meble, ten sam zapach siana i żywicy. Szybko rozpakowałam to co ze sobą przywiozłam i nastawiłam wodę na herbatę. Wzięłam łuk,kołczan, wyszłam na dwór i poszłam nazbierać coś na śniadanie. Po około kwadransie wróciłam bardzo usatysfakcjonowana niosąc pełną kieszeń świerkowych igieł, słoik grzybów, woreczek żołędzi, kilka korzonków i ziół. Dodatkowo zastawiłam sidła, więc liczyłam na obfity obiad. Rośliny obmyłam w strumieniu i zastawiłam od razu pułapkę na ryby. Napełniłam bukłak na wodę i wróciłam do chatki. Wrzuciłam igły do wrzątku a sama zajęłam się obieraniem grzybów na sos. Włączyłam radio które kiedyś zostawił ojciec. Gdy sos się już gotował, przyprawiłam tym co przywiozłam ze sobą. Zerknęłam na zegarek. Dochodziła jedenasta. Z beczki w kącie pokoju wzięłam dwie miarki owsa. Otworzyłam drzwi do zagrody i wsypałam owies do żłobu. Po chwili rozległ się stukot kopyt i wnętrze wypełniły odgłosy pochłanianego przez konia ziarna. Siadłam na kostce słomy popijając herbatę z igieł. Sącząc napój przyglądałam się zdjęciom na półce wiszącej nad kominkiem.
Kiedy tylko uznaliśmy z tatą, że będzie to nasze miejsce, przywieźliśmy fotografię całej rodziny. Każdy tu był. Is na pierwszej lekcji tańca. Julia z tacą babeczek. Ja na moim ukochanym kucyku - Bryce. Tata z jakąś książką. Is plecie mi warkocz. Mama plecie mi warkocz. Tata wiruję z mamą w sali balowej. Zatrzymałam się. Jednego zdjęcia nie znałam. Nie ja je przywiozłam, a to ja wybierałam wszystkie.
Wstałam i zdjęłam je z półki. Było oprawione w metalową ramkę. Pod szklaną szybką uśmiechała się do mnie około pięcioletnia dziewczynka. Jej złote włosy lśniły w słońcu. W ramionach ściskała jakiegoś łaciatego kundelka. Nie miałam pojęcia kim była istotka ani skąd się tu znalazło to zdjęcie. Wyjęłam je z ramki. Tak jak myślałam odpowiedź znalazłam z tyłu fotografii.
,,21 sierpnia 2004r.
Amelio !
Przepraszam, że piszę dopiero teraz. Nie miałem ostatnio głowy do tego by odpisać na twój ostatni list. Właśnie wróciliśmy ze wsi. Dzieciaki wyszalały się za wszystkie czasy. Tak jak prosiłaś przesyłam zdjęcie. Jak sama widzisz, wyrosła na cudną dziewczynkę .Za kilka lat moje chłopaki będą musieli odpędzać od niej adoratorów. Pierwszy raz wsiadła na konia i ogromnie się jej to spodobało. Nie może się doczekać by pójść do szkoły. Jest zdrowa i silna- nie raz spuściła braciom łomot. Jest oczkiem w ich głowie. Troszczą się o nią jak tylko mogą, choć to bardziej ona zaczyna im matkować. Przedwczoraj jak podkradła deskorolkę Marcina, potknęła się jak przed nim uciekała i wybiła sobie kolejnego mleczaka. Była taka dumna i chodziła po całej wsi chwaląc się dziurą po zębie. I jak tu jej nie kochać?Nadal uważam, że powinnaś jej powiedzieć o swoim istnieniu i o jej pochodzeniu.
Pozdrawiam
Andrzej''
Serce biło mi jak oszalałe. W mojej dłoni widniała jeszcze jedna kartka, więc szybko zaczęłam ją czytać, szukając wyjaśnienia. Moje rozszalałe serce stanęło. Wpatrywałam się w zgrabne pismo mamy.
,,Matyldo,
Jeżeli to czytasz,znaczy, że mnie już nie ma. Chcę żebyś wiedziała, że nie ważne gdzie teraz jestem - nadal kocham cię i twoje siostry. Nigdy nie przestanę. Jesteście najlepszym co zrobiłam w życiu. Ale nie o tym muszę ci powiedzieć.
Córciu, zrobiłam coś strasznego. Nigdy ci o tym nie mówiłam, ale masz jeszcze jedną siostrę ,która nie jest córką twojego ojca. Urodziła się w 22 grudnia tego samego roku co wy czyli dziesięć miesięcy po tobie i Is. Ma na imię Wiktoria. Nie wie,że jest naszą rodziną .Została oddana do domu dziecka i mieszka teraz w rodzinie, która ją adoptowała. Utrzymywałam stały kontakt z jej przybranym ojcem, ale nigdy z nią nie rozmawiałam. Przez te wszystkie lata dbałam by miała dobrze. Ma zwykłe życie ze zwykłą rodziną.
Nie wiedziałam jak rozwiązać tą sprawę, więc zapisałam w testamencie, że moją ostatnią wolą jest to by Wiktoria poznała swoją prawdziwą rodzinę. By miała wybór. Żeby mogła zamieszkać na zamku jeśli będzie chciała.
Dlaczego ten list jest do ciebie? Bo jesteś najsilniejsza. Chcę żebyś zrozumiała, albo chociaż spróbowała. To nie jest tak, że ja nie kocham już taty. Kocham go tak samo jak dawniej. Ja nie chciałam, urodzić tego dziecka, zajść w kolejną ciąże. To był wypadek. Mam nadzieję,że kiedyś uda ci się mi wybaczyć.
Proszę Cię tylko, żebyś dopełniła mojej ostatniej woli.
Kocham Cię i ..."
Tu list się kończy. Dalej są już tylko małe plamki, jak się domyśliłam po łzach. Po chwili pojawiły się nowe, a za nimi kolejne krople. Usiłowałam się opanować ale nie mogłam. Po chwili cała już się trzęsłam. Wybiegłam przed domek. Zaczęłam krzyczeć, wołać mamę. Opadłam na zimną i mokrą trawę kuląc się w rozpaczy. Tak strasznie za nią tęskniłam. Bardziej niż nienawidziłam tej Wiktorii.Kiedy koński pysk zaczął wąchać moją mokrą od łez twarz, byłam już pewna tego co będzie dalej. Spełnię ostatnią wolę mojej mamy.
~*~
Trochę to trwało,ale mimo opóźnienia dodaję kolejny rozdział ode mnie.Liczę,że przypadnie Wam do gustu.A przede wszystkim CZEKAMY NA OPINIE ! :)
Do kolejnego skorbnieńcia !
M.